Nauka & Bezpieczeństwo - Aktualności

GMO to żadna nowość. Od lat jemy zmodyfikowaną żywność

„Inżynieria genetyczna to kolejny, logiczny krok w rozwoju rolnictwa, który staje się bardzo ważny z tego powodu, że inne narzędzia podwyższające jego produktywność stają się mniej efektywne. Nie możemy stosować większej ilości środków ochrony roślin bez konsekwencji dla środowiska naturalnego i naszego zdrowia. Jednak z genetycznie modyfikowaną żywnością jest zupełnie inaczej”. Z Marcinem Rotkiewiczem, dziennikarzem naukowym oraz autorem książkiW królestwie Monszatana. GMO, gluten i szczepionki, rozmawia Bartosz Brzyski.

 

Krytykuje pan społeczeństwa zachodnie za to, że ulegają lobbystom. Czy w dobie intensywnego rozwoju technologicznego naprawdę uważa pan, że nauka jest w defensywie, a ludzie, korzystając z dobrodziejstw demokracji, coraz częściej idą w poprzek wiedzy?

W nauce debata na niektóre tematy właściwie została zakończona. Wiemy, że Ziemia nie jest płaska, przytłaczająca liczba dowodów przekonuje, że szczepionki nie wywołują autyzmu, a zastosowanie narzędzi inżynierii genetycznej do ulepszania roślin uprawnych nie sprawia, iż są one z tego powodu bardziej niebezpieczne niż odmiany konwencjonalne. Dlatego nie ma tu właściwie miejsca na demokratyczne głosowanie czy debatowanie, bo nauka w ten sposób nie działa. Oczywiście, głos większości specjalistów w danej dziedzinie, np. bezpieczeństwa szczepionek, jest bardzo istotny, ale nie może on być i nie jest oderwany od wyników badań naukowych.

Wybory ludzi to zupełnie odrębna kwestia. Jeżeli wbrew faktom naukowym ktoś odrzuca GMO – jego sprawa. Mogę tylko przekonywać, posługując się moją wiedzą naukową, i ubolewać, że nie zostałem wysłuchany. Natomiast niedobrze się dzieje (a z tym mamy obecnie do czynienia w Unii Europejskiej (i nie tylko) w kwestii rolniczej biotechnologii), kiedy mniejszościowym grupom aktywistów, wbrew naukowym faktom, udaje się nastraszyć większość opinii publicznej. Powoduje to z kolei, że owa większość uniemożliwia wykorzystanie owoców nauki. Jeśli ktoś nie chce jeść lub uprawiać roślin GMO, niech tego nie robi. Jego wybór. Jednak nie powinien zmuszać do tego innych.

A tak się dzieje?

Owszem. Rolnicy w Polsce nie mogą wysiewać ulepszonej narzędziami inżynierii genetycznej kukurydzy, która nie wymaga stosowania oprysków środkami owadobójczymi, ponieważ rząd koalicji PO-PSL tego zabronił. A obecna większość parlamentarna PiS tę politykę ochoczo kontynuuje. Dziś wolno jedynie ziarna takiej kukurydzy sprowadzać zza granicy, np. z krajów Ameryki Południowej.

Pytanie zatem brzmi: Co zrobić, aby ludzie nie odrzucali dobrych narzędzi, których dostarcza im nauka? To bardzo trudna kwestia i ja nie znam dobrej odpowiedzi. Wydaje mi się, że nadeszły czasy „przejściowe”. Dzięki pojawieniu się Internetu debata publiczna uległa z jednej strony zdemokratyzowaniu, a z drugiej wytworzyła przestrzeń dla powstawania plemion i baniek informacyjnych, w których może funkcjonować każda bzdura. Osoby, którym kiedyś było bardzo trudno dotrzeć z przekazem do opinii publicznej, teraz mają takie same techniczne możliwości jak np. naukowcy, żeby oddziaływać na innych ludzi. Przypomnijmy sobie lata 70. i 80., kiedy Erich Däniken, szwajcarski pisarz, twierdził, że archeologia pełna jest dowodów na to, iż Ziemię nawiedzali kosmici i ingerowali w historię ludzkości, pomagając m.in. budować piramidy egipskie. Twierdził, że coś jest w Muzeum Egipskim w Kairze. Nawet podawał numer eksponatu. Kiedy ktoś inny to sprawdzał, okazywało się, że w ogóle taki eksponat nie istnieje. Jeśli dobrze pamiętam, chodziło o rzekomy model szybowca sprzed kilku tysięcy lat. On akurat był przykładem sukcesu, ale stanowił wyjątek potwierdzający regułę – nierzetelne informacje nie mogły łatwo przebić się do masowego odbiorcy. Dziś jest inaczej.

Jeśli naukowcy przegrywają w wyścigu o edukowanie społeczeństwa, to może właśnie im należy przypisać winę?

Częściowo tak. Środowisko naukowe nie ma czystego sumienia. Na przykład kilka lat temu namawiałem Polską Akademię Nauk, żeby ta powszechnie szanowana instytucja stworzyła własny portal informacyjny przeznaczony dla zwykłych ludzi. Po to, by np. Kowalscy, którzy spodziewają się dziecka i są bombardowani w Internecie informacjami o rzekomej szkodliwości szczepionek, mogli w wiarygodnym źródle sprawdzić, czy jest się, czego bać. Może chcieliby wiedzieć, co na ten temat ma do powiedzenia ciesząca się największym prestiżem polska instytucja naukowa. Rozpoczęły się jakieś rozmowy, przygotowałem plan działania, ale oczywiście spełzło to na niczym.

Ponadto część środowiska naukowego nie przykłada się dostatecznie do popularyzacji wiedzy, co po części można zrozumieć. Naukowcy nie są do tego zachęcani, działalność ta nie jest specjalnie premiowana, za to wymaga poświęcenia cennego czasu. Podobnie nauczyciele. Dzieci i młodzieży, o ile mi wiadomo, nie uczy się, jak odpowiednio filtrować informacje, które da się przeczytać w Internecie, gdzie szukać wiarygodnych źródeł i czym jest zdrowy sceptycyzm. To olbrzymi społeczny problem.

Wróćmy do GMO. Od lat jesteśmy świadkami masowej krytyki genetycznie modyfikowanej żywności. Pojawiają się opinie, że to zbyt duża ingerencja w naturę.

Inżynieria genetyczna to kolejny, logiczny krok w stronę rozwoju rolnictwa, który staje się bardzo ważny z tego powodu, że inne narzędzia podwyższające produktywność stają się mniej efektywne. Nie możemy stosować więcej środków ochrony roślin bez negatywnych konsekwencji dla środowiska naturalnego i naszego zdrowia. Jest też zasadniczy problem z ograniczoną pulą genową w przypadku danego gatunku roślin – nowych, istotnych z punktu widzenia rolnika cech nie da się uzyskać, stosując np. tylko krzyżówki. Inżynieria genetyczna pozwala nam sięgnąć do genów, które są w innych organizmach, na przykład w roślinach czy bakteriach. W Afryce uzyskano odmianę bananów, do której przeniesiono kilka genów z zielonej papryki po to, by chronić je przed chorobą bakteryjną niszczącą plantacje. Bez inżynierii genetycznej taka modyfikacja nie byłaby możliwa. Dlatego GMO pomaga, jednocześnie nie wpływając negatywnie na środowisko naturalne, a wręcz pomagając je chronić, przede wszystkim dzięki zmniejszeniu zużycia pestycydów.

Większa produktywność i mniejszy wpływ na środowisko naturalne to nie wszystko. Najpoważniejszy zarzut dotyczy wpływu takiej żywności na zdrowie człowieka. GMO szkodzi zdrowiu?

Nie. Oczywiście jeżeli rozsądnie stosuje się inżynierię genetyczną w celu uzyskania odpowiednich cech roślin. To naprawdę fantastyczne narzędzie. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby np. uprawy papai na Hawajach były możliwe bez inżynierii genetycznej. Ten strategiczny dla tamtego obszaru biznes zaatakował w ubiegłym stuleciu wirus. Nie pomagały żadne środki zaradcze. Jedyną nadzieją było zastosowanie „szczepionki”. Polegała ona na tym, że fragment DNA wirusa atakującego uprawy papai przeniesiono i wbudowano do rośliny. Dzięki temu została ona uodporniona. Mimo to tamtejsi rolnicy, będący zwolennikami upraw organicznych (u nas mylnie nazywanych ekologicznymi), zwalczają technologię GMO. Robią to wyłącznie z powodów ideologicznych i marketingowych.

Uprawy organiczne, a nie ekologiczne?

Nazwa „rolnictwo ekologiczne” wprowadza w błąd, ponieważ sugeruje, że najważniejszym celem tego typu rolnictwa jest bycie przyjaznym środowisku naturalnemu. W założeniach tak jest, ale w praktyce wygląda to inaczej. Głównie z tego powodu, że uprawy organiczne są mniej wydajne, średnio o 20%. W związku z tym, żeby uzyskać te same plony, trzeba, dajmy na to, o 20% więcej powierzchni łąki czy lasu przeznaczyć pod uprawy. Zwolennicy rolnictwa organicznego są też niewolnikami pewnych założeń ideologicznych, np. że syntetyczne środki ochrony roślin są złe, a „naturalne i tradycyjne” dobre. Tymczasem o szkodliwości danej substancji decydują jej właściwości chemiczne, nie pochodzenie. Rolnicy organiczni deklarują również, że nie używają pestycydów. To kłamstwo, które każdy może bardzo łatwo sprawdzić, wpisując w wyszukiwarce hasło „środki ochrony roślin dopuszczone do stosowania w rolnictwie ekologicznym”. Jest lista ponad 20 substancji dopuszczonych w Europie. W Polsce to około 30 preparatów. Niektóre z nich są bardziej toksyczne, i dla człowieka, i dla środowiska naturalnego, niż ich odpowiedniki syntetyczne. Jeszcze większym absurdem jest odrzucanie przez organizacje rolników i producentów żywności organicznej roślin GMO. Podam przykład. Farmerzy organiczni od dziesięcioleci stosują produkowane przez bakterie tzw. toksyny Bt do opryskiwania upraw, by chronić je przed szkodnikami. Dzięki inżynierii genetycznej udało się sprawić, że niektóre rośliny, np. kukurydza czy bawełna, same potrafią produkować owe bakteryjne toksyny. Są one bezpieczne dla większości organizmów, w tym człowieka, ale zabójcze dla niektórych owadów. W uprawach GMO nie trzeba więc stosować oprysków lub znacznie zmniejsza się ich liczbę, a dzięki temu na polu giną tylko te owady, które próbują żerować np. na kukurydzy. Jednak rolnicy organiczni odrzucają tę technologię.

Skąd bierze się ten paradoks? Jak to możliwe, że organizacje ekologiczne zwalczają GMO, które jest – według pana – lepsze dla środowiska naturalnego i człowieka?

To zasadnicze pytanie. Papieżem antybiotechnologii jest Jeremy Rifkin – znany amerykański aktywista. Jego główny zarzut wobec GMO dotyczy niedopuszczalnego przenoszenia genów pomiędzy gatunkami, co narusza „święte” bariery utworzone przez przyrodę. Rifkin nie jest jednak naukowcem, ma znikome pojęcie o biologii i rolnictwie. Za to natura obdarzyła go dużym temperamentem i brakiem skłonności do weryfikowania swoich poglądów. W związku z tym stworzył sobie własną wizję biologii, która przyjęła formę quasi-religii, dodajmy od razu, że bardzo szkodliwej.

Argument z nieuprawnionej ingerencji w różnice gatunkowe wydaje się ciekawy. Może rzeczywiście naukowcy czynią dziś rzeczy, których konsekwencje trudno jest przewidzieć?

To argument Rifkina, który został przyjęty jako dogmat, m.in. przez Greenpeace. Jest on wątpliwy co najmniej z kilku powodów. Po pierwsze, w przyrodzie zachodzi zjawisko przenoszenia genów pomiędzy bardzo odległymi ewolucyjne gatunkami. Jest to tzw. horyzontalny transfer genów. Szukałem wszędzie śladów próby zmierzenia się Rifkina z pytaniem, jak odnosi się on do faktu, że kopiując geny z jednych organizmów do drugich, naśladujemy naturę. Co więcej, używamy jej narzędzi, posługując się bakteriami i wirusami do przenoszenia genów. Odpowiedzi Rifkina nie znalazłem.

Ponadto bardzo wątpliwe wydają się wspomniane wcześniej „święte granice”, o których mówi Rifikin, gdyż w rzeczywistości są one nieostre, szczególnie między blisko spokrewnionymi gatunkami. A przede wszystkim wszyscy jesteśmy zbudowani z tych samych chemicznych cegiełek tworzących geny. Rifkin mylnie chyba wierzy, że DNA człowieka to jego unikatowa esencja, coś zupełnie innego niż DNA szympansa czy ryżu, które też są unikatowe dla tych organizmów. Tymczasem z szympansem dzielimy 99% naszego genomu. Czy to oznacza, że powinniśmy się w 99% czuć się „szympansi”, a w 1% ludzcy? Znalazłem też gdzieś informację, że z kolei z ryżem dzielimy 20% materiału genetycznego. Czy zatem w 20% jesteśmy rośliną? Z racjonalnego punktu widzenia to absurd, bo przeniesienie jednego czy kilku genów, np. z ryby do pomidora, nie sprawi, że ów pomidor stanie się rybi, np. wyrosną mu łuski i przestanie być warzywem dla wegetarian i wegan.

Wreszcie pytanie, czy w ogóle powinniśmy modyfikować genetycznie organizmy, jest o kilkadziesiąt tysięcy lat spóźnione. Właśnie od tak dawna już to robimy, tyle że bardziej prymitywnymi metodami niż inżynieria genetyczna, ale pod pewnymi względami bardzo skutecznymi – dlatego rośliny uprawne nie występują w naturze i bardzo często w ogóle nie przypominają z wyglądu swoich dzikich przodków. Z tego powodu nie znajdziemy w lesie truskawek czy kalafiorów. Dotyczy to również zwierząt. Jak mówi profesor Paweł Golik z Uniwersytetu Warszawskiego, żaden współczesny inżynier genetyczny nie byłby w stanie dostępnymi dziś metodami tak zmodyfikować wilka, żeby powstał z niego ratlerek lub jamnik. A przecież te rasy psów od niego pochodzą!

Proszę wybaczyć, ale ironia w takiej debacie w ogóle nie może w niczym pomóc. Trudno sobie wyobrazić, że pod wpływem tych błyskotliwych przykładów nagle, dajmy na to, niemiecka partia Zielonych zmieni swoje poglądy, które głosi od tak dawna. Nie uważa pan, że to naiwne?

Być może. Kiedyś brałem udział w dyskusji razem z rzeczniczką Greenpeace’u. Już poza anteną rozmawialiśmy o smogu i zanieczyszczeniu powietrza, będąc niemal całkowicie zgodni w tych sprawach. Dlatego w pewnym momencie zażartowałem i powiedziałem: „Wszystko, co pani mówi, jest rozsądne. Gdybyście jeszcze tylko zmienili swoje nastawienie wobec energetyki jądrowej i wobec GMO, to jestem gotów do Greenpeace’u przystąpić”. W tym momencie trochę się jej zmienił wyraz twarzy i odpowiedziała z powagą: „O nie! To są nasze filary. Nie możemy ich zakwestionować”. To było jak spotkanie z człowiekiem wiary, człowiekiem kościoła, który święcie wierzy w swoje dogmaty i nie odstąpi od nich nawet na milimetr, również wtedy, gdy ewidentnie przeczą im fakty. Bo choć nauka dowodzi, że GMO jest korzystne dla rolnictwa, zdrowia ludzi i pomaga chronić środowisko, a elektrownie jądrowe są istotnym narzędziem w walce z globalnym ociepleniem, to ekoaktywiści nie przyjmują tego do wiadomości. Greenpeace lub ta czy inna partia Zielonych i tak będą wiedziały swoje. Tak to przynajmniej wygląda w tej chwili, choć pojawiają się wśród nich ludzie, którym ta antynaukowość i antyracjonalność zaczyna mocno doskwierać. Szczególnie w obliczu wyzwań, przed którymi staje ludzkość.

Gdzie właściwie najintensywniej pracuje się nad genetycznie zmodyfikowaną żywnością?

Pracuje się wszędzie, nawet w Polsce, ale to bardzo trudne. Znamienny jest przykład profesora Jacka Henniga z Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN w Warszawie, który wyhodował ziemniaki lepiej tolerujące suszę. Nic nie mógł z tym zrobić, ponieważ jest to „wyklęte” u nas GMO. Dlatego za darmo przekazał swoją technologię Państwowemu Instytutowi Rolniczemu w Kenii, gdzie miała ona być zastosowana do ulepszenia kukurydzy (Kenijczycy zresztą też mają problemy z restrykcyjnymi przepisami dotyczącymi GMO).

Oczywiście tam, gdzie prawo pozwala wykorzystywać tę technologię, badania posuwają się najszybciej, czyli przede wszystkim w Ameryce Północnej i Południowej. Z ogromnego znaczenia biotechnologii rolniczej sprawę zdają sobie też Chiny oraz Indie. Na świecie trwają obecnie prace m.in. nad odmianami lepiej tolerującymi suszę i choroby, jak również nad usprawnianiem procesu fotosyntezy w roślinach.

Ciekawe rzeczy zaczynają się dziać w Afryce i Azji, które najbardziej potrzebują ulepszonych roślin uprawnych, ale do tej pory były w dużym stopniu i poza nielicznymi wyjątkami, zwłaszcza w Afryce, odcięte od biotechnologii rolniczej opartej na inżynierii genetycznej. To się jednak zmienia. Np. niedawno Bangladesz dopuścił do upraw bakłażana, który sam potrafi bronić się przed niektórymi szkodnikami, co znacznie zredukowało liczbę oprysków insektycydami. To pierwsza jadalna roślina GMO uprawiana w Azji, gdyż do tej pory dominowała tam bawełna stosowana głównie w przemyśle tekstylnym. Warto dodać, że ów bakłażan to niekomercyjny projekt. Pierwsze własne odmiany GMO zaczyna się też uprawiać w Afryce.

Walkę z biotechnologią rolniczą w krajach rozwijających się uważam wręcz za zbrodnię ekoaktywistów, gdyż jej skutkiem jest utrzymywanie tam głodu i ubóstwa. Oczywiście GMO nie rozwiąże wszystkich problemów ubogich rolników lub ochrony środowiska w Azji i Afryce, bo to nie magiczna różdżka. Ale jest jedną z najważniejszych technologii, które mogą w tym pomóc.

Pozostaje panu wyłącznie modlitwa o oświecenie lub samodzielne niesienie kaganka oświaty?

Niestety naukowe lobby w tym temacie jest słabsze od lobby ideologicznego. Ale należy robić swoje. Dlatego od modlitw zdecydowanie wolę konkretne działania, jak choćby pisanie książek i artykułów, które mogą pomóc ludziom zrozumieć, o co w tym GMO chodzi.

Źródło: https://klubjagiellonski.pl/2019/07/08/gmo-to-zadna-nowosc-od-lat-jemy-zmodyfikowana-zywnosc/

Share